Gdy szedłem z Sanderem po papierosy, zadzwoniła jego mama z Haiti. Popłakał się. Ma dwadzieścia trzy lata, w Santo Domingo mieszka od czternastu, pracuje w haitańskiej knajpce „Epis Kreol”, należącej do mojej przyjaciółki. Od wtorku wiedział o swojej rodzinie tylko tyle, co przekazaliśmy mu – jego szefowa Bethley i ja – tuż po powrocie: jego kuzynka zginęła z córką na rękach. Haitańczycy, których spotykam tu na ulicach, zwykle wciąż czekają na jakąkolwiek wiadomość, ci, których było na to stać wybrali się do ojczyzny w poszukiwaniu bliskich.
W ostatnim czasie poznałem ich tu wielu, włócząc się z podręcznikiem do nauki kreolskiego i wprawiając ich w zdumienie, że biały Dominikańczyk odzywa się do nich w ich języku i twierdzi, że wkrótce wybiera się do Haiti. Podobnie było też we wspomnianej restauracji, gdzie Sander przez jakiś czas posądzał mnie o bycie księdzem. Niedowierzanie jednak szybko przerodziło się w przyjaźń, a po tygodniu siedziałem w autobusie do Port-au-Prince razem z Bethley, która zaoferowała mi gościnę u swojego brata bez względu na czas, jaki chciałbym tam spędzić.
Granica w Jimaní to niezwykłe miejsce. Budynki i bite drogi stopniowo zalewane przez jezioro Azuei, tumany kurzu, tłumy cinkciarzy, małych pucybutów, sprzedawczyń papierosów i napojów, gwar, pośpiech, celnicy, których serca lód topnieje na widok waluty, i dalej, już po stronie haitańskiej, ledwie posklecane stragany z artykułami wszelakimi, gdzie sprzedawcy w okamgnieniu dokonują przeliczeń z gourde na dolary na peso, a potem ciągnąca się przez kilka kilometrów, wciśnięta pomiędzy jezioro i strome skały, częściowo podtopiona szosa. Kontrasty wyostrzają się, bieda tak zwanego trzeciego świata przeobraża się w coraz bardziej rażącą beznadzieję.
Port-au-Prince to stolica kraju, który jako pierwszy w Ameryce Łacińskiej zniósł niewolnictwo, uchwalił konstytucję i ogłosił niepodległość. Cena, jaką przyszło mu za to zapłacić, przerosła jego siły. Kontrybucja wydarta przez byłych plantatorów francuskich zrujnowała Haiti, które od tamtej pory nie zdołało się podźwignąć. Krwawe dyktatury, zamachy stanu, korupcja, głód, klęski żywiołowe, rasistowskie pogromy w sąsiedniej Dominikanie, brak podstawowych dóbr cywilizacyjnych – to wciąż żywe rany i codzienne bolączki Haitańczyków.
Port-au-Prince, niegdyś świetna metropolia o pysznej kolonialnej architekturze, ukazała mi się jako wielkie targowisko – wzdłuż niemal każdej ważniejszej ulicy setki ludzi prowadzą mikrosprzedaż najprzeróżniejszych rzeczy. W oczy rzuca mi się zwłaszcza węgiel drzewny, potem przekonam się, że niemal wszędzie gotuje się właśnie na nim. Kupcy często przychodzą z daleka, by spieniężyć cztery śrubki albo trzy owoce, których nikt nigdy nie kupi, bo konkurencja ogromna. Czekają więc aż im zgniją te owoce, a śrubki zardzewieją. Nie mają nic poza nadzieją. Dziurawe i z rzadka pokryte asfaltem drogi wypełniają motocykle, luksusowe dżipy bogatych, transportery ONZ, ciężarówki, zapchane i bajecznie kolorowe autobusy i tap-tapy – samochody z zadaszoną paką o dwóch ławeczkach wożące za 10 gourde. Pomiędzy nimi przeciskają się przechodnie, obnośni handlarze, cinkciarze.
Domy – te zamożniejsze ze zbrojonego betonu i pustaków, bez kanalizacji, niektóre ze studnią. Te biedniejsze piętrzą się na wzgórzach okalających nadmorskie centrum, dociera się do nich tylko pieszo, wąskimi uliczkami, których środkiem spływają nieczystości. Wiele dzielnic przypomina labirynty, a to za sprawą zwieńczonych drutem kolczastym albo dywanem z tłuczonego szkła wysokich murów, które okalają je zarówno z zewnątrz, jak i każdy dom z osobna. Są też oczywiście domy bogate, wyniosłe, choć rzadko ukończone, jest Cité Soleil, gdzie ponoć łatwo stracić życie, jest dzielnica Pétion-Ville, gdzie pełno świetnych rezydencji, ambasad, klubów i hoteli, jest Bel-Air, gdzie znów niebezpiecznie.
Niewiele tego miasta zdążyłem zobaczyć. Nie tak, jak bym chciał.
Tuż po przyjeździe odwiedziliśmy część rodziny i znajomych. Ja ulokowałem się w domu Wilkensa, brata Bethley, policjanta. Dzieliłem z nim szerokie łóżko, ale nie spałem dobrze, bo kiedy w środku nocy włączono w końcu prąd, mój gospodarz postanowił uruchomić wszystkie urządzenia elektryczne – radio, telewizor, wentylator i przenośny odtwarzacz DVD. Nazajutrz pojechaliśmy samochodem Jean-Luca, drugiego brata mojej przyjaciółki, załatwiać w mieście różne sprawy związane z jej dokumentami i wyżej wspomnianą restauracją. Potem Jean-Luc zostawił ją w domu jej kuzynki, a mnie podwiózł do Wilkensa, który zdążył już wrócić z pracy. Umówiliśmy się na wieczór. Po obiedzie zasnąłem na kanapie.
Trudno opisać to przebudzenie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem żyrandol tańczący nad moją głową. Gdy zdałem sobie sprawę, co się dzieje, rzuciłem się do wyjścia. Ledwie udało mi się zachować równowagę, bo ziemia dosłownie falowała, a zewsząd spadały sprzęty i potłuczone szkło. Za domem dołączyłem do małego Pouchona i Wilkensa, który w jednej ręce trzymał rewolwer, a w drugiej pilot do telewizora. Z trwogą patrzyliśmy na dom. Po chwili przestał się chwiać. Ustało. Poszliśmy rozejrzeć się po najbliższej okolicy. Niedawny, ogłuszający ryk ziemi zmienił się teraz w świdrujący krzyk ludzkiej rozpaczy przemieszany z podziękowaniami za ocalenie. Zawaliło się kilka budynków, jak również większość ogradzających je murów. Sąsiadom udało się szczęśliwie wydostać. Po chwili wpadłem do domu po buty i pośpieszyliśmy odnaleźć resztę rodziny.
Po drodze mijały nas lawirujące wśród gruzów samochody, a kiedy dotarliśmy do głównej ulicy, ujrzeliśmy tłumy przerażonych ludzi, którzy tak jak my usiłowali odnaleźć swoich bliskich. Zapadł zmrok, w świetle płonących opon szliśmy do domu ojca Wilkensa. Wiele domów runęło, ale w tej okolicy większość wciąż stała. Wszędzie rozpacz. Nie sposób było załapać się na tap-tap, jednak po godzinie marszu spotkaliśmy znajomych, którzy jechali w tę samą stronę co my. Na miejscu wszyscy cali. Jednak dom kuzynki, u której została Bethley, był na obrzeżach Pétion-Ville, która, jak mówili napotkani ludzie, legła w gruzach. Ktoś powiedział, że tuż obok zawaliła się szkoła pełna dzieci. Pobiegliśmy tam, ale w ciemnościach nie sposób było nic zrobić. Wróciliśmy w pobliże domu, gdzie pojawił się Jean-Luc. Niezwłocznie pojechaliśmy szukać Bethley, podwożąc po drodze kogo się da. Jej kuzynka mieszka na ostatnim, trzecim piętrze budynku, który cudem wyszedł z tego bez szwanku. Wszyscy przeżyli.
Noc spędziliśmy na ulicy przed domem Jean-Luca. Zewsząd słychać było płacz, śpiewy i modlitwy, wołania do Boga, prośby o zmiłowanie. Z każdym kolejnym wstrząsem wtórnym, a było ich tej nocy niemało, podnosił się lament, który stopniowo przeradzał się w ciche zawodzenie, by znów uderzyć zwielokrotnioną siłą słowa Bondye.
Nazajutrz, wlawszy do baku schowane na czarną godzinę dwa galony benzyny, wróciliśmy do domu ojca Bethley. Chodziliśmy po okolicy, było wielu zabitych. Budynek szkoły nie dał dzieciom szans. Gołymi rękami udało się wydobyć jedynie kilka ciał. Pojechaliśmy zobaczyć fabrykę Barbancourt, w której pracował Jean-Luc – budynki ocalały, ale rum popłynął rzeką, nieliczni pracownicy pilnowali pozostałych zapasów. Jean-Luc budował sobie dom w pobliżu – murowane ściany popękały. Okoliczne domy jednak stały – paradoksalnie, uratowała je ich licha, drewniana konstrukcja i fakt, że były zadaszone lekką blachą falistą, śmiercionośną podczas cyklonów
Płaska, północno-wschodnia część miasta, po której się poruszaliśmy, doświadczyła niewielkich strat w porównaniu z tym, co zobaczyłem później.
Wszędzie, gdzie jedziemy, zabieramy pełen samochód ludzi, często rannych, dla których najdrobniejsza podwózka jest cenna. Na ulicach panuje chaos, nie ma prądu, stacje benzynowe nie działają. Przez radio w samochodzie dowiadujemy się, że zniszczeniu uległa również Dominikana, Kuba i Jamajka. Nie ma możliwości kontaktu, na dobre martwię się o rodzinę. W końcu wracamy do domu. Handel uliczny nie ustał od chwili trzęsienia, póki co można się zaopatrzyć w jedzenie i picie. O świcie, po kolejnej spędzonej na ulicy nocy pełnej śpiewu i błagania, Jean-Luc i ja jedziemy do miasta spróbować wyciągnąć paszport jego siostry z ambasady dominikańskiej. Po drodze dowiadujemy się, że za trzy godziny odjeżdża autobus do Santo Domingo. Ambasada jest cała, ale nikogo w niej nie ma. Dopiero wracając stamtąd droga bliższą centrum zaczynamy dostrzegać ogrom katastrofy. Większość domów runęła, niektórzy próbują wygrzebać z gruzów co się da, ulice zapchane są tłumem ludzi, zmiażdżonymi wrakami samochodów i bezładnie porozkładanymi, zmasakrowanymi ciałami, które zaczynają już cuchnąć. Paliwa ubywa, wciąż jedzie z nami komplet pasażerów, coraz trudniej przebić się przez zawalone ulice. Niekiedy widzę jadące gdzieś ciężarówki ONZ z żołnierzami nagrywającymi sytuację na kamery cyfrowe, kilka transporterów opancerzonych jadących w stronę śródmieścia, kilka koparek. Nie widziałem jeszcze żadnej zorganizowanej akcji ratunkowej, sam zaczynam już dostawać gorączki na myśl o swoich bliskich, o których losie wciąż nic nie wiem, bo docierają do mnie sprzeczne informacje. Dzielnice położone na zboczach wyglądają najgorzej – domy zwaliły się jak domino, ziemia osunęła się w wielu miejscach, grzebiąc mieszkańców. W końcu zajeżdżamy po Bethley i decydujemy się podjąć próbę zdążenia na autobus. Udaje się nam w ostatniej chwili. Właściciel linii dobrze zna moją towarzyszkę i godzi się zabrać ją pomimo braku paszportu. Jak się okaże, wystarczy jej nieważna od miesiąca dominikańska karta pobytu. Im dalej od stolicy, tym mniej zniszczeń widać, w końcu przekonuję się, że trzęsienie ziemi nie było tak rozległe, jak sądziłem.
Znów granica. Celnicy dominikańscy nie przepuszczają okazji do zarobku, pobierając niczym nieuzasadnione, złodziejskie opłaty, bo wiedzą, że wyjeżdżający mają jeszcze pieniądze.
Sytuacja, w jakiej opuściłem Port-au-Prince nie wróży nic dobrego. Można się spodziewać, że gdy wyjadą już ci, których na to stać, granica zostanie zamknięta pod pozorem chociażby epidemii, której groźba jest oczywista. Widzieliśmy sporo ciężarówek z pomocą humanitarną, miejmy nadzieję, że dotrze do potrzebujących. Dodzwoniłem się do brata. Ulga. Nie zdążyłem jednak dodzwonić się do innej mojej haitańskiej przyjaciółki, którą uczyłem angielskiego w zamian za kreolski. Marja na wieść o tragedii wybrała się do Port-au-Prince. Wróciwszy do domu zobaczyłem tylko jej wpis na FB, że dotarła i odnalazła rodzinę, ale od tamtej pory milczy. Śledząc doniesienia prasy, coraz bardziej martwię się też o tych przyjaciół, którzy tam zostali. Wczoraj oddaliśmy z bratem krew w Czerwonym Krzyżu, tylko tyle mogliśmy na razie zrobić. Niewykwalifikowani wolontariusze na niewiele się w tej chwili zdadzą, ale gdy pojawi się taka możliwość, pojedziemy tam znów, bo pomoc bardzo jest tam potrzebna.
Haiti, jego historia, problemy, język i niezwykła duchowość mieszkańców fascynowały mnie od czasu, kiedy przeczytałem „Królestwo z tego świata” Alejo Carpentiera. Widziałem różne notatki na temat tego kraju, czytałem o „karaibskim piekle” itp. Nie wierzę w istnienie piekła. Sądzę, że ci, którzy nazywają w ten sposób podobne miejsca, sprawiają, że wielu ludziom odechciewa się o nich myśleć. To nie jest żadne piekło, nawet w obliczu wciąż trwającej katastrofy. To ziemia w swojej najprostszej i najbardziej ziemskiej postaci. Nie należy o niej zapomnieć.
niedziela, 17 stycznia 2010
Subskrybuj:
Posty (Atom)