Leżę pod namiotem w górskiej okolicy Jacmel. Mimo wygodnego materaca trudno jest mi zasnąć. Deszcz – krople godzinami bezlitośnie walą w szerokie liście bananowców i metalowe zadaszenie kurnika. Dudnienie ustaje na kilka minut, poczym znów liściowe crescendo przechodzi w przewlekle blaszane tremolo. Im dłużej trwa ulewa, tym mocniej kołacze się po głowie pytanie – czy TAM też pada? Tam, w wielkim Port-au-Prince, w obozach. Nie myślę o tych z symetrycznie porozstawianymi namiotami i znakiem Czerwonego Krzyża czy jakąś obcą flagą, których jest tak niewiele, ale o tych posklecanych z kijków i prześcieradeł schronieniach setek tysięcy ludzi, brudnych, zawalonych gównem, olbrzymich siedliskach rozpaczy, rezygnacji i mikrobów. Tak wygląda to miasto nieco ponad miesiąc po trzęsieniu ziemi: jak okiem sięgnąć – koczowisko. Za dnia na ulicach toczy się intensywne życie: praca, handel, zgiełk, pośród błota i gór śmieci, wśród ruin i w smrodzie. W nocy gwar zanika, ciemność budzi lęk i wabi złoczyńców, pozostali ludzie, jeśli mają to szczęście, wracają do swoich domów, do dzielnic przypominających jednopoziomowe mrowiska, tam przeciskają się wąskimi korytarzami, z pustaka na pustak przeskakują kałuże, przechodzą pod niepewnie pochyloną ścianą, gdzieniegdzie mijają prześwit powstały wskutek zawalenia, wreszcie docierają do swoich ośmiu metrów kwadratowych z sypialnią, kuchnią, jadalnią, łazienką i kiblem w jednym. Wieczorna kąpiel na gruzach przed domem, trochę makaronu ugotowanego na węglu w osłoniętym blachą przedsionku, potem można już zestawić ze ścian materace. Ale większość pójdzie spać bez makaronu. Może obudzi ich deszcz łomoczący nad ranem w blaszany dach. Ale w obozach – deszcz to dopust. Podłoże przemienia się w grząskie błoto, moknie wszystko, ludzie siedzą skuleni jedni przy drugich i nie starając się nawet schować, bo nie ma gdzie, tępo patrzą w pustkę. Głód, pragnienie, biegunka, bezsilność, ciężkie powietrze. Skaleczenie może oznaczać śmierć.
Albo znów, innej nocy, wsłuchuję się w koncert nieznanych mi najrozmaitszych odgłosów owadzich i ptasich, czasem urozmaicony zapianiem koguta lub oślim rykiem, który nagle cichnie, gdy ziemia zaczyna lekko się kołysać. I znów pytanie – skoro tutaj lekko, to jak TAM? Jak w Carrefour, gdzie zmęczenie spaniem na ulicy po miesiącu zaczęło zwyciężać strach przed wejściem do nadwątlonych zabudowań?
Kilkudniowy pobyt w tamtych stronach daje mocno po zdrowiu. Męczy to, co się widzi. Męczy ciągły wysiłek zachowania zdrowego rozsądku i trzeźwej oceny, bo wszystko wokół zdaje się podlegać jakiemuś innemu rodzajowi rozsądku. Dwa dni i noc w Port-au-Prince, kilka dni i nocy w Carrefour, do tego sporo pracy. Do Jacmel przywlokłem gorączkę. Juste, u którego mieszkam, był w stolicy przez tydzień, pojechał zobaczyć się z rodziną, którą zastał w jednym z obozów. Też wrócił chory i kompletnie wycieńczony psychicznie. Powietrze jest tam gęste, ciężkie. Na twarzach widać coraz większe zmęczenie, i pomimo jakiejś dziwacznej inercji czuć narastające napięcie, nastroje nieuchronnie zbliżają się do krawędzi. Co będzie, gdy zapora runie? W Bertin, biednej tak jak wiele innych dzielnicy Carrefour, jednej nocy słychać muzykę, ludzie spacerują, pozdrawiają się, siedzą, stoją na ulicy przed swoimi szałasami, rozmawiają, żartują. Innej nocy wybucha kłótnia. Choć nikt nie wie, o co poszło, z nudów i ciekawości zbiega się cała okolica, puszczają nerwy, w ruch idą kamienie, ale – jeszcze nie maczety.
Carrefour to odrębne miasto, lecz nie ma wyraźnej granicy pomiędzy nim a stolicą. Wzdłuż ulic poniżej położonych na zboczach dzielnic tłoczno, targowo. Widać najrozmaitsze produkty kosmetyczne, tekstylne, farmaceutyczne i spożywcze – pękate worki ryżu, fasoli, kukurydzy, pełne kosze wszelkich warzyw i owoców. Ta obfitość zaskakuje. Jak to – tyle jedzenia w głodującym mieście? Skąd więc głód?
Po prostu – nie ma za co kupić jedzenia, choć jego ceny od miesiąca nie wzrosły o gourde’a. Nie wzrosły też ceny wody – może przejściowo, przez kilka dni po trzęsieniu. Media grzmiały wówczas, że butelka wody kosztuje już 15 dolarów. Ale zapomniały dodać, że od lat 90-tych dolarem nazywa się tu zwyczajowo 5 gourde, równowartość trzydziestu kilku polskich groszy. Przed trzęsieniem bezrobocie było ogromne. Teraz pracę straciła absolutna większość. Ci, którzy mieli jakieś oszczędności, wciąż zwykle nie mogą ich podjąć, choć niektóre banki otwarto w zeszłym tygodniu. Codziennie ustawiają się przed nimi kilometrowe kolejki po trochę gotówki.
W oczy rzucają się charakterystyczne białe worki z wizerunkiem Statui Wolności, które wielu ludzi niesie z miasta do swoich domów lub szałasów. Żeby zapanować nad rozdziałem żywności, Amerykanie wprowadzili na nią specjalne karty. Oczywiście od razu zaczęły się: handel kartami, karciana korupcja, karciane sprzeniewierzenia i karciany nepotyzm, tak więc niektórzy mają karciany dostatek, a reszta nie ma nic.
Nasuwa się niebezpiecznie proste pytanie – po co w ogóle przywozić jedzenie z zagranicy, skoro jest go tyle na miejscu? Dlaczego by nie kupować go tutaj? Albo – zamiast rozdawać jedzenie, wprowadzić roboty publiczne, opłacić ludziom pracę przy porządkowaniu ruin, by mogli zarobić i kupić potrzebne wyroby od miejscowych producentów? W ten sposób mielibyśmy odgruzowane miasta, częściowo rozwiązany problem bezrobocia i głodu, wreszcie – zastrzyk gotówki w haitański rynek. Oj, wchodzę na grząski grunt, bo to sprawy amerykańskich nadwyżek, bilansu strat i zysków z domniemanej pomocy, krócej: polityki wielkiego mocarstwa, której znawcą nie jestem. Łatwo natomiast wyobrazić sobie, co stanie się, gdy za kilka miesięcy pomoc z zagranicy przestanie tu docierać, a już widać spowolnienie. Przede wszystkim widać jednak postępującą demoralizację, jaką ona powoduje. Nie mówię oczywiście o licznych, podyktowanych katastrofą sytuacjach, w których nie wchodzi w grę żadna inna możliwość jak dostarczenie niezbędnych produktów. Ale Haiti nigdy przedtem nie było przedmiotem tak intensywnej litości rozwiniętego świata, więc teraz – ludzie zdolni do pracy zaczęli przyzwyczajać się do wyciągania ręki. Gdy pomoc do nich nie dociera, siedzą bezczynnie. Widząc coś, co wygląda jak ciężarówka z darmowym jedzeniem, zbierają się i oczekują, że coś dostaną. Gdy przywieźliśmy taką ciężarówkę z prowiantem dla stu dwudziestu sierot z dzielnic Bertin i Riviere Froide w Carrefour, pierwszym problemem było wytłumaczenie ludziom, którzy zbiegli się na jej widok, że to nie dla nich. Nietrudno zrozumieć ich punkt widzenia, bo przede wszystkim są głodni tak jak ich dzieci. I za niedługi czas znacznie trudniej będzie im cokolwiek wytłumaczyć.
Estella, moja przyjaciółka, z którą ten prowiant dostarczyliśmy, podczas naszej pierwszej podróży, mającej na celu znalezienie miejsc, do których nie dotarła żadna pomoc, stwierdziła, że Haiti wygląda teraz jak kraj afrykański. Odparłem, że według mnie było krajem afrykańskim już od roku 1804, ale teraz wszystko wskazuje na to, że zmieni się w drugą Somalię, jeśli nie zostaną natychmiast podjęte działania dążące do zapewnienia Haitańczykom samowystarczalności.
środa, 24 lutego 2010
Subskrybuj:
Posty (Atom)