Ku własnemu zaskoczeniu drogę do grobu, w którym spoczywają szczątki mojego dziadka, odnalazłem szybko. Choć nekropolia na Máximo Gómez swoimi rozmiarami nie może równać się podmiejskiemu cmentarzowi Chrystusa Odkupiciela, który widziałem przy okazji pogrzebu Luisa i z którego szczęśliwie udało mi się wrócić w stanie niepociętym, struktura grobów i ich chaotyczne rozmieszczenie sprawiają, że można tam poczuć się jak w labiryncie. Murowane, wysokie na jakieś 2-2,5 metra, z zakratowanym zwykle wejściem budyneczki, większe lub mniejsze, pobielane, kolorowe, otynkowane, o gołych ścianach. Między nimi kręte, wąskie przejścia. Wewnątrz grobu ołtarzyk zawierający zdjęcie nieboszczyka solo, nieboszczyka z rodziną lub grupy nieboszczyków, jakaś pamiątka, sztuczne kwiaty. Kamienne tablice z podstawowymi danymi osobowymi zdobią front budowli, zmarli rodzin mniej zamożnych muszą zadowolić się bazgrołem wyrytym palcem w świeżym tynku albo namazanym flamastrem na pustaku. Gdzieniegdzie epitafia, czasem długie i wyszukane, czasem równie proste, co szczere (rozczulił mnie dopisek „dobra kobieta”). Groby niewyposażone w kraty, wnioskuję to po śladach, są nierzadko świadkami miłosnych zbliżeń i świętokradczych wypróżnień.
Gdy załatwiłem już sprawy rodzinne, pozostawało mi tylko dopełnić rytuału. Skierowałem się w stronę bramy, gdzie odnalazłem w końcu grabarza. Spytałem go o bóstwo, a on z konfidencjonalnym uśmieszkiem wskazał mi właściwy grób. Z czterech stron otoczona żelaznymi kratami kamienna płyta i słup zwieńczony krzyżem noszą wyraźne znamiona kultu. Wszędzie niedopałki cygar, resztki stearyny, ziarenka kawy i amerykańskie centy. Zaciągnąłem się dymem i popadłem w zadumę, przerwaną po jakimś czasie przez strażnika. Niedawno władze cmentarza postanowiły w dość arbitralny sposób ograniczyć ofiary, co zresztą spotkało się z licznymi protestami. – Żadnych świec, zrozumiano? – pouczył mnie uzbrojony w strzelbę cieć. Uspokoiłem go, bo i tak żadnych nie miałem. Tylko jedno cygaro, które wypaliłem do połowy, drugą pozostawiając przy grobie, by dopalił je Barón. Zastanawiałem się, dlaczego upodobał on sobie akurat walutę imperium. Czy dlatego, że w mniemaniu wiernych symbolizuje ona coś lepszego niż peso? Odpowiedź jest chyba znacznie bardziej trywialna. Peso rozkradziono by błyskawicznie, a setne części samego wszechpotężnego dolara nie mają tu żadnej wartości ziemskiej.
Barón del Cementerio zamieszkuje grób pierwszej pochowanej na cmentarzu osoby. Stanowi rodzaj łącznika ze światem zmarłych czy też z niebiosami. Dzięki cennym znajomościom, jakie tam posiada, powszechnie czczony jest na całej wyspie. Utożsamia się go ze świętym Eliaszem Prorokiem z Góry Karmel, za towarzyszkę ma Barón świętą Martę Władczą dzierżącą węża. Wierni ofiarowują mu kawę, pieniądze, palą świece, okadzają dymem tytoniowym i odmawiają modlitwy. Oto przykładowy zestaw próśb:
„Barónie, opiekunie cmentarza, po trzykroć przywołuję twe święte imię, byś wsparty potężną siłą Samsona przydzielił mi opiekę najbliższych ci duchów. Niech sprawią, by nikt nie postępował zdradziecko wobec mnie i moich krewnych, by sprawiedliwość ziemska nie ścigała mnie ani nie skazała, i aby wszelkie przewrotne zamiary, jakie miałby wobec mnie mój nieprzyjaciel, zwracały się przeciw niemu, aż upokorzony padnie u mych stóp. Amen.”
Następnie należy jeszcze zmówić Ojcze nasz i Zdrowaś Mario – nierozsądnie byłoby pominąć główne bóstwa panteonu.
poniedziałek, 28 grudnia 2009
środa, 9 grudnia 2009
Luis
Wczoraj umarł Luis. Po pięćdziesięciu siedmiu latach życia, jakiego niejednemu trudno by było wytrzymać przez miesiąc, organizm odmówił mu dalszego działania. Ciało ubrane w czarną skórzaną kurtkę, obok jego stary Rickenbacker z podobizną Lenina, kwiaty, potoki łez, pieśni, smutek. Pogrzeb jutro. Świat stracił wielkiego człowieka – sportowca, nieocenionego badacza i propagatora karaibskiego folkloru, artystę z krwi i kości, brata-łatę, zwyczajnie dobrą osobę. Żal.
poniedziałek, 7 grudnia 2009
Miejskie podróże
Mieszkanie mojego brata ma wiele zalet. Musi być podłączone do jakiejś bardzo uprzywilejowanej sieci energetycznej, bo prądu nie wyłączają nam prawie wcale, przy czym trzeba wspomnieć, że w okolicy wyłączają go codziennie na dobrych kilka godzin. Apagón – tak to się nazywa. Cały kraj boryka się z tym ciągłym odłączaniem, wiele colmados wyposażonych jest w spalinowe agregaty. Woda też jest odłączana niemal codziennie, na tę okoliczność na dachach większości domów montuje się cysterny. Ich obecność jest również częściowo uwarunkowana marnym ciśnieniem w wodociągach – by temu zaradzić, wodę wtłacza się na górę przy pomocy pomp elektrycznych. Jeśli tylko jest prąd, oczywiście. Ale u nas, gdy jest woda, ciśnienie jest dobre, a gdy ją odłączą, mamy własną cysternę. Mieszkamy więc całkiem luksusowo. I jeszcze balkon z widokiem na morze, piękna sprawa. Jednak gdy pracuję, bywa, że hałasy ulicy stają się nieznośne. Muzyka z colmado na dole, krzyki sprzedawców i nie-sprzedawców, samochody z megafonami nawołującymi do głosowania na tego czy tamtego i nieustające trąbienie klaksonów sprawiają, że czasem ciężko mi się skupić. W poszukiwaniu ciszy wybrałem się więc ostatnio na dwa dni do babuni, która mieszka w dużo spokojniejszym miejscu, spory kawałek od Nowego Miasta. By się tam dostać, idę najpierw do Parku Niepodległości, pobliskiego węzła komunikacyjnego, gdzie swoistą pętlę mają…
No właśnie. Jest kilka różnych środków komunikacji miejskiej. Jednym z nich są tak zwane samochody publiczne. To zwykłe osobówki, obite i rozklekotane do granic możliwości. Mają swoje ustalone trasy i choć brak im oznaczeń, każda z tych „linii” ma w Parku określone miejsce postoju. Kierowca czeka, aż zbierze się komplet pasażerów, czyli dwie osoby obok niego, cztery z tyłu, dzieci na kolanach. Warto dodać, że miejscowa ludność często bywa hojnie obdarzona pośladkami, co sprawia, że podróż nie należy do najwygodniejszych. Gdy samochód jest już szczelnie wypełniony masą ludzką, kierowca zapala motor i jeśli mu się to udaje – jazda! Czyste szaleństwo. Na ulicach obowiązuje coś w rodzaju prawa drogi morskiej – pierwszeństwo ma zwykle ten większy. Gdzieniegdzie są światła, ale któż by się nimi przejmował! Więc jedziemy – lewa, prawa, zygzakiem, między samochodami, klakson, na piątego, gaz do dechy, po hamulcach, znowu gaz – stój, wysiadam! – ktoś krzyczy, bo przystanek może być wszędzie. Po drodze kierowca pokazuje ręką, jaką ma trasę. Jeśli kogoś da się jeszcze zmieścić, zabiera go, by nie stracić piętnastu peso.
Inny środek transportu stanowią małe busy. Te mają zwykle wywieszkę z oznaczeniem trasy, mogą pomieścić odpowiednio więcej ludzkiego mięsa, a stanem technicznym i sposobem jazdy nie różnią się od samochodów publicznych. Zazwyczaj, oprócz kierowcy, mają dodatkowego członka załogi – poborcę. Stoi on na progu, jedną ręką trzymając pieniądze, a drugą siebie, i drze się wniebogłosy, dokąd to jedziemy. Jeśli ktoś z ulicy zamacha, poborca porządnym łupniakiem w dach daje kierowcy znak do zatrzymania. Trasa do mojej babci kosztuje 18.
Po dwóch dniach owocnej pracy i dowiedzeniu się po raz kolejny, że za dużo palę, zdecydowanie za dużo piję kawy i zbyt szybko pochłaniam jedzenie, macham na autobus wracający do Parku.
Tym razem jeszcze inny wehikuł – spory, z dwoma rzędami miejsc, niestety w znacznej mierze pustych – oznacza to ciągłe przystanki. Poborca wychodzi z siebie, chcąc namówić wszystkich po drodze, by wsiedli. Jest w tym zawzięty, ale okropnie opieszały. Nieustanne postoje stopniowo wzmagają wzburzenie pasażerów, a zwłaszcza faceta z torbami tuż za mną, na ostatnim siedzeniu.
– Poborco, ty łajzo ślamazarna, ruszże się, jedziemy! Kierowco, porzuć tu tego pedała, gazu! Ile można czekać?! – wydziera się. Po drodze zagląda sprzedawca lodów, później sprzedawczyni losów, wleczemy się niemiłosiernie. W końcu, gdy na którymś z postojów poborca zamierza kupić sobie lizaka, miarka się przebiera, starsza kobieta z przodu wyskakuje na zewnątrz i zaczyna okładać go pięściami, wymyślając mu przy tym od najgorszych. Ale heca! Gdy już sobie ulżyła, jak gdyby nigdy nic wraca na swoje miejsce. Po poborcy wszystkie obelgi spływają jak po kaczce – zależy mu na liczbie pasażerów, nie na ich humorach. Po godzinie jazdy wołam do kierowcy, żeby stanął, przeciskam się przez tłum ludzi – poborca w końcu dopiął swego – i wysiadam, zostawiając mu pieniądze.
Najwygodniejszym ze środków komunikacji samochodowej są jednak Omsy – to jedyne autobusy państwowe. Mają ustalone przystanki, biletera pilnującego wyjścia, niektóre nawet klimatyzację, no i kosztują najtaniej, czyli dziesiątaka. Napisy wewnątrz zabraniają śmiecenia, spożywania produktów stałych i ciekłych oraz wnoszenia widocznej broni palnej. Są trzy linie północ-południe i trzy wschód-zachód. Omsy jeżdżą dość rzadko i nie mają rozkładów jazdy, jednak ich główną zaletą jest wielkość, a co za tym idzie pierwszeństwo na skrzyżowaniach, oczywiście też nie zatrzymują się co chwila.
Taksówki są może tańsze niż w Polsce, ale i tak zbyt drogie, jak na moją kieszeń. Zwykle nie mają tabliczki z napisem „taxi”, gdy zamawia je się przez telefon, trzeba spytać o kolor.
Jest wreszcie metro. Duma stolicy, oczko w głowie prezydenta. Uroczyście zainaugurowane w Dzień Niepodległości (27.II) minionego roku, musiało poczekać jeszcze prawie rok na właściwe oddanie do użytku. Samotna nitka ciągnie się z południa na północ, niemal od samego morza, aż do miejscowości Villa Mella, słynnej ze smażonych tam wieprzowych ochłapów.
Ostatnio jednak i z tym trochę gorzej – kiedyś, ledwie wysiadłszy z autobusu, człowiek od razu lądował pośród spiętrzonych, zawieszonych, łypiących zza szyby, porozkładanych na stołach albo skwierczących już w aluminiowych garach dowolnych fragmentów prosięcia. Metro wiele pozmieniało w tamtejszej infrastrukturze. Gdy więc naszła mnie raz ochota, by schrupać trochę skórki i pożuć płucko, znalazłem zaledwie dwa czy trzy mało zachęcające lokaliki. Ostatecznie zmieniłem zamiary i zadowoliłem się duszonym uchem ze sporym kawałem głowizny, czego wcale nie pożałowałem.
Linia metra dzieli się na części podziemną i nadziemną. Już przed południowym brzegiem rzeki, pociągi wyprodukowane przez firmę Alstom, tę samą która obsługuje metro warszawskie, wytaczają się na wiadukt, wyniesiony dalej nad Aleję Sióstr Mirabal. Z tych ładnych, nowoczesnych i przeszklonych wagonów roztacza się w jednej chwili widok na północne Santo Domingo. Na tętniące życiem ulice, na bujną, tropikalną zieleń, rozliczne pagórki, na poustawiane tam jedne na drugich najwymyślniejsze konstrukcje z azbestu, dykty, pustaków, blachy i czego popadnie, bolesny przykład ludzkiej zaradności, rozrośnięte do monstrualnych rozmiarów i podyktowane koniecznością groteskowe naśladowczynie Çatal Höyük – dzielnice nędzy.
Metro. Pierwszorzędny środek transportu. Szybki, niedrogi, estetyczny. Z wyglądu stacje różnią się od siebie nieznacznie, często jedynie nazwą. Błędy ortograficzne w owych nazwach poprawiono już, przysłaniając wstydliwą literę naklejkami z tą właściwą. Wejścia na większość stacji pomyślane są tak, by w żaden sposób nie łączyły peronów. Aby więc pojechać w daną stronę, trzeba wybrać wejście po odpowiedniej stronie ulicy. Bilet jednorazowy kosztuje 20 peso, wypisywany jest ręcznie przez bileterów, urzędujących w kioskach na każdym peronie. Bramki otwiera tylko karta magnetyczna, którą można u tychże bileterów doładować wielokrotnością dwudziestu peso, ale nie sposób jej zdobyć. Karty magnetyczne rozeszły się bowiem wkrótce po otwarciu metra i jakoś już się później nie pojawiły. By temu zaradzić, zaczęto wypisywać bilety – z nazwą stacji, datą i godziną. Gdy już nabędziemy taki karteluszek, otwieramy sobie drzwiczki dla niepełnosprawnych, gdzie ochroniarz odrywa nam z niego kawałeczek. Pozostałej reszty świstka pilnie strzeżemy, by móc oddać ją ochroniarzowi czekającemu w miejscu analogicznym na stacji docelowej, bo inaczej – nici z wyjścia. Póki co brak jest reklam, jednym z graficznych urozmaiceń są tablice z piktogramami przedstawiającymi zakazy: palenia, jedzenia, picia, jazdy rowerem, włączania radia, wnoszenia pistoletu, noża, maczety i jakiegoś wielkiego przedmiotu. Czasem zauważyć można skromne mozaiki lub malowidełka nawiązujące do nazwy stacji.
Pociągi, jak łatwo się domyślić, zasilane są elektrycznością, więc i one cierpią niekiedy z powodu odcięcia prądu. Jak dotąd, nic takiego mnie nie spotkało, ale musi to być osobliwe przeżycie.
Dla porządku powinienem wspomnieć też o działających jak taksówki niewielkich motocyklach, ale z obawy o swoją doczesną powłokę nigdy z nich nie korzystałem – kierowcy samochodów traktują bowiem wszelkich jednośladowców tak, jakby tylko z racji posiadania dwóch kółek zasługiwali na zepchnięcie z drogi. Przyznaję, wolę być pasażerem tego, który spycha.
No właśnie. Jest kilka różnych środków komunikacji miejskiej. Jednym z nich są tak zwane samochody publiczne. To zwykłe osobówki, obite i rozklekotane do granic możliwości. Mają swoje ustalone trasy i choć brak im oznaczeń, każda z tych „linii” ma w Parku określone miejsce postoju. Kierowca czeka, aż zbierze się komplet pasażerów, czyli dwie osoby obok niego, cztery z tyłu, dzieci na kolanach. Warto dodać, że miejscowa ludność często bywa hojnie obdarzona pośladkami, co sprawia, że podróż nie należy do najwygodniejszych. Gdy samochód jest już szczelnie wypełniony masą ludzką, kierowca zapala motor i jeśli mu się to udaje – jazda! Czyste szaleństwo. Na ulicach obowiązuje coś w rodzaju prawa drogi morskiej – pierwszeństwo ma zwykle ten większy. Gdzieniegdzie są światła, ale któż by się nimi przejmował! Więc jedziemy – lewa, prawa, zygzakiem, między samochodami, klakson, na piątego, gaz do dechy, po hamulcach, znowu gaz – stój, wysiadam! – ktoś krzyczy, bo przystanek może być wszędzie. Po drodze kierowca pokazuje ręką, jaką ma trasę. Jeśli kogoś da się jeszcze zmieścić, zabiera go, by nie stracić piętnastu peso.
Inny środek transportu stanowią małe busy. Te mają zwykle wywieszkę z oznaczeniem trasy, mogą pomieścić odpowiednio więcej ludzkiego mięsa, a stanem technicznym i sposobem jazdy nie różnią się od samochodów publicznych. Zazwyczaj, oprócz kierowcy, mają dodatkowego członka załogi – poborcę. Stoi on na progu, jedną ręką trzymając pieniądze, a drugą siebie, i drze się wniebogłosy, dokąd to jedziemy. Jeśli ktoś z ulicy zamacha, poborca porządnym łupniakiem w dach daje kierowcy znak do zatrzymania. Trasa do mojej babci kosztuje 18.
Po dwóch dniach owocnej pracy i dowiedzeniu się po raz kolejny, że za dużo palę, zdecydowanie za dużo piję kawy i zbyt szybko pochłaniam jedzenie, macham na autobus wracający do Parku.
Tym razem jeszcze inny wehikuł – spory, z dwoma rzędami miejsc, niestety w znacznej mierze pustych – oznacza to ciągłe przystanki. Poborca wychodzi z siebie, chcąc namówić wszystkich po drodze, by wsiedli. Jest w tym zawzięty, ale okropnie opieszały. Nieustanne postoje stopniowo wzmagają wzburzenie pasażerów, a zwłaszcza faceta z torbami tuż za mną, na ostatnim siedzeniu.
– Poborco, ty łajzo ślamazarna, ruszże się, jedziemy! Kierowco, porzuć tu tego pedała, gazu! Ile można czekać?! – wydziera się. Po drodze zagląda sprzedawca lodów, później sprzedawczyni losów, wleczemy się niemiłosiernie. W końcu, gdy na którymś z postojów poborca zamierza kupić sobie lizaka, miarka się przebiera, starsza kobieta z przodu wyskakuje na zewnątrz i zaczyna okładać go pięściami, wymyślając mu przy tym od najgorszych. Ale heca! Gdy już sobie ulżyła, jak gdyby nigdy nic wraca na swoje miejsce. Po poborcy wszystkie obelgi spływają jak po kaczce – zależy mu na liczbie pasażerów, nie na ich humorach. Po godzinie jazdy wołam do kierowcy, żeby stanął, przeciskam się przez tłum ludzi – poborca w końcu dopiął swego – i wysiadam, zostawiając mu pieniądze.
Najwygodniejszym ze środków komunikacji samochodowej są jednak Omsy – to jedyne autobusy państwowe. Mają ustalone przystanki, biletera pilnującego wyjścia, niektóre nawet klimatyzację, no i kosztują najtaniej, czyli dziesiątaka. Napisy wewnątrz zabraniają śmiecenia, spożywania produktów stałych i ciekłych oraz wnoszenia widocznej broni palnej. Są trzy linie północ-południe i trzy wschód-zachód. Omsy jeżdżą dość rzadko i nie mają rozkładów jazdy, jednak ich główną zaletą jest wielkość, a co za tym idzie pierwszeństwo na skrzyżowaniach, oczywiście też nie zatrzymują się co chwila.
Taksówki są może tańsze niż w Polsce, ale i tak zbyt drogie, jak na moją kieszeń. Zwykle nie mają tabliczki z napisem „taxi”, gdy zamawia je się przez telefon, trzeba spytać o kolor.
Jest wreszcie metro. Duma stolicy, oczko w głowie prezydenta. Uroczyście zainaugurowane w Dzień Niepodległości (27.II) minionego roku, musiało poczekać jeszcze prawie rok na właściwe oddanie do użytku. Samotna nitka ciągnie się z południa na północ, niemal od samego morza, aż do miejscowości Villa Mella, słynnej ze smażonych tam wieprzowych ochłapów.
Ostatnio jednak i z tym trochę gorzej – kiedyś, ledwie wysiadłszy z autobusu, człowiek od razu lądował pośród spiętrzonych, zawieszonych, łypiących zza szyby, porozkładanych na stołach albo skwierczących już w aluminiowych garach dowolnych fragmentów prosięcia. Metro wiele pozmieniało w tamtejszej infrastrukturze. Gdy więc naszła mnie raz ochota, by schrupać trochę skórki i pożuć płucko, znalazłem zaledwie dwa czy trzy mało zachęcające lokaliki. Ostatecznie zmieniłem zamiary i zadowoliłem się duszonym uchem ze sporym kawałem głowizny, czego wcale nie pożałowałem.
Linia metra dzieli się na części podziemną i nadziemną. Już przed południowym brzegiem rzeki, pociągi wyprodukowane przez firmę Alstom, tę samą która obsługuje metro warszawskie, wytaczają się na wiadukt, wyniesiony dalej nad Aleję Sióstr Mirabal. Z tych ładnych, nowoczesnych i przeszklonych wagonów roztacza się w jednej chwili widok na północne Santo Domingo. Na tętniące życiem ulice, na bujną, tropikalną zieleń, rozliczne pagórki, na poustawiane tam jedne na drugich najwymyślniejsze konstrukcje z azbestu, dykty, pustaków, blachy i czego popadnie, bolesny przykład ludzkiej zaradności, rozrośnięte do monstrualnych rozmiarów i podyktowane koniecznością groteskowe naśladowczynie Çatal Höyük – dzielnice nędzy.
Metro. Pierwszorzędny środek transportu. Szybki, niedrogi, estetyczny. Z wyglądu stacje różnią się od siebie nieznacznie, często jedynie nazwą. Błędy ortograficzne w owych nazwach poprawiono już, przysłaniając wstydliwą literę naklejkami z tą właściwą. Wejścia na większość stacji pomyślane są tak, by w żaden sposób nie łączyły peronów. Aby więc pojechać w daną stronę, trzeba wybrać wejście po odpowiedniej stronie ulicy. Bilet jednorazowy kosztuje 20 peso, wypisywany jest ręcznie przez bileterów, urzędujących w kioskach na każdym peronie. Bramki otwiera tylko karta magnetyczna, którą można u tychże bileterów doładować wielokrotnością dwudziestu peso, ale nie sposób jej zdobyć. Karty magnetyczne rozeszły się bowiem wkrótce po otwarciu metra i jakoś już się później nie pojawiły. By temu zaradzić, zaczęto wypisywać bilety – z nazwą stacji, datą i godziną. Gdy już nabędziemy taki karteluszek, otwieramy sobie drzwiczki dla niepełnosprawnych, gdzie ochroniarz odrywa nam z niego kawałeczek. Pozostałej reszty świstka pilnie strzeżemy, by móc oddać ją ochroniarzowi czekającemu w miejscu analogicznym na stacji docelowej, bo inaczej – nici z wyjścia. Póki co brak jest reklam, jednym z graficznych urozmaiceń są tablice z piktogramami przedstawiającymi zakazy: palenia, jedzenia, picia, jazdy rowerem, włączania radia, wnoszenia pistoletu, noża, maczety i jakiegoś wielkiego przedmiotu. Czasem zauważyć można skromne mozaiki lub malowidełka nawiązujące do nazwy stacji.
Pociągi, jak łatwo się domyślić, zasilane są elektrycznością, więc i one cierpią niekiedy z powodu odcięcia prądu. Jak dotąd, nic takiego mnie nie spotkało, ale musi to być osobliwe przeżycie.
Dla porządku powinienem wspomnieć też o działających jak taksówki niewielkich motocyklach, ale z obawy o swoją doczesną powłokę nigdy z nich nie korzystałem – kierowcy samochodów traktują bowiem wszelkich jednośladowców tak, jakby tylko z racji posiadania dwóch kółek zasługiwali na zepchnięcie z drogi. Przyznaję, wolę być pasażerem tego, który spycha.
piątek, 4 grudnia 2009
Spotkanie z Luisem
Wieczorem odebrałem wiadomość: lokatorki raczyły mi oświadczyć, że z końcem miesiąca wynoszą się do ciotki. A ja, naiwniak, nie wziąłem od nich kaucji ani nie zobowiązałem ich umową. Co za klapa. Trudno jest być kamienicznikiem, siedząc po drugiej stronie Atlantyku. W dodatku rozmowa z bliską mi osobą sprawiła, że poczułem się nieco skotłowany wewnętrznie. Książka nie dawała się czytać. Wszystko to doprowadziło mnie do wniosku o konieczności wypicia piwa. Poszedłem więc do parku u zbiegu ulic Padre Billini i Duarte, miejsca wieczornych spotkań młodzieży i pederastów różnej maści, pikiety w wydaniu dominikańskim, z jednym małym colmado i furgonetką serwującą smażone mięso, metalowymi ławeczkami i pomnikiem ojca narodu. Duża Bohemia nieco mnie uspokoiła, powłóczyłem się więc do pobliskiego Domu Teatru. Choć panuje tam drożyzna, zdarzają się ciekawe koncerty, chciałem sprawdzić, co się dzieje. Okazało się, że zagra tego wieczoru gitarzysta i śpiewak Pavel Núñez.
Spojrzałem w stronę baru, a tam... On – nikt inny - Luis Terror Dias we własnej osobie! Przedstawiłem mu się, a ponieważ swego czasu zaprzyjaźnił się z moim bratem, od razu nawiązaliśmy miłą rozmowę. To bardzo charyzmatyczna postać, niezwykle zasłużona dla dominikańskiej muzyki. Dowiedziałem się wprawdzie, że Luis zaczął w swoim alkoholizmie przekraczać wszelkie granice, że zrobił jakąś horrendalną awanturę na koncercie zorganizowanym na jego własną cześć, że naubliżał muzykom grającym jego kawałki itp., ale teraz wyglądał całkiem porządnie. I jak na artystę, którego jedna trzecia utworów nawiązuje do tematyki dupy, nie zawiódł mnie ani trochę. Już po chwili jego wzrok zatrzymał się na jakichś krągłych pośladkach, potem znów na innych.
– Patrz jak się wypięła! Jestem uzależniony od tego diabelstwa – wyznał. Podarował mi też swoją nową płytę, lecz po chwili zażądał, bym dał mu za nią dwie stówki, bo ma tylko tyle (pokazał mi, ile ma), a musi zapłacić za taksówkę, która wiezie tu jego dziewczynę, że to pierwsza randka i przecież powinien pokazać gest. Wręczyłem mu dwa banknoty i zaproponowałem, byśmy dla oszczędności poszli na najbliższy róg. Tak więc po chwili siedzieliśmy przed colmado pijąc piwo i czekając na tę jego kobietę, która jechała już czwartą godzinę.
– Widziałem ją tylko raz, ale mówię ci, to jest to. Wystarczyło jedno spojrzenie – przekonywał. Zaraz znów się skarżył. – Wszystkie są takie same, kłamią jak najęte. Czekam tu od szóstej!
Na zmianę kupowaliśmy butelki, nie licząc tej, którą podarował mu właściciel colmado. W międzyczasie pokazał mi swoje blizny. Jego lewe ramię, jeśli spojrzeć od tyłu, kształtem przypomina literę „c”. Wyjaśnił, że przewrócił się w domu. Potem zaprezentował metalowy łokieć u prawej ręki.
– Cały jestem z metalu! – pochwalił się. Mimo doznanych urazów, dalej może grać na gitarze, nie może za to się bić, dzięki czemu, jak przyznał, nie wylądował jeszcze w więzieniu. Co chwilę któryś z przechodniów pozdrawiał go serdecznie, w końcu to prawdziwa gwiazda. Pogawędziliśmy sobie jeszcze o muzyce, o naszej wspólnej niechęci do Kościoła, o dupie, rzecz jasna, aż wreszcie upragniona taksówka przywiozła mocno spóźnioną narzeczoną w towarzystwie młodszej koleżanki. Wróciliśmy na koncert, gdzie Luis zupełnie zlekceważył te dziewczyny, i gdy usiadły przy stoliku, on został przy barze pijąc drinka. Może postanowił odegrać się za to czekanie? Ja też kazałem sobie nalać i dosiadłem się do nich. Nie kryły wzburzenia, że nic im nie postawiono. Luis wszedł na scenę, by zagrać dwie swoje piosenki wspólnie z owym Núñezem, po czym wrócił do baru sączyć rum. Koncert znów stał się czerstwy. Dziewczęta dostały w końcu po napoju, a ja uznałem, że nic już tam po mnie i pożegnawszy się z całą trójką wróciłem do domu, zahaczając o park.
Spojrzałem w stronę baru, a tam... On – nikt inny - Luis Terror Dias we własnej osobie! Przedstawiłem mu się, a ponieważ swego czasu zaprzyjaźnił się z moim bratem, od razu nawiązaliśmy miłą rozmowę. To bardzo charyzmatyczna postać, niezwykle zasłużona dla dominikańskiej muzyki. Dowiedziałem się wprawdzie, że Luis zaczął w swoim alkoholizmie przekraczać wszelkie granice, że zrobił jakąś horrendalną awanturę na koncercie zorganizowanym na jego własną cześć, że naubliżał muzykom grającym jego kawałki itp., ale teraz wyglądał całkiem porządnie. I jak na artystę, którego jedna trzecia utworów nawiązuje do tematyki dupy, nie zawiódł mnie ani trochę. Już po chwili jego wzrok zatrzymał się na jakichś krągłych pośladkach, potem znów na innych.
– Patrz jak się wypięła! Jestem uzależniony od tego diabelstwa – wyznał. Podarował mi też swoją nową płytę, lecz po chwili zażądał, bym dał mu za nią dwie stówki, bo ma tylko tyle (pokazał mi, ile ma), a musi zapłacić za taksówkę, która wiezie tu jego dziewczynę, że to pierwsza randka i przecież powinien pokazać gest. Wręczyłem mu dwa banknoty i zaproponowałem, byśmy dla oszczędności poszli na najbliższy róg. Tak więc po chwili siedzieliśmy przed colmado pijąc piwo i czekając na tę jego kobietę, która jechała już czwartą godzinę.
– Widziałem ją tylko raz, ale mówię ci, to jest to. Wystarczyło jedno spojrzenie – przekonywał. Zaraz znów się skarżył. – Wszystkie są takie same, kłamią jak najęte. Czekam tu od szóstej!
Na zmianę kupowaliśmy butelki, nie licząc tej, którą podarował mu właściciel colmado. W międzyczasie pokazał mi swoje blizny. Jego lewe ramię, jeśli spojrzeć od tyłu, kształtem przypomina literę „c”. Wyjaśnił, że przewrócił się w domu. Potem zaprezentował metalowy łokieć u prawej ręki.
– Cały jestem z metalu! – pochwalił się. Mimo doznanych urazów, dalej może grać na gitarze, nie może za to się bić, dzięki czemu, jak przyznał, nie wylądował jeszcze w więzieniu. Co chwilę któryś z przechodniów pozdrawiał go serdecznie, w końcu to prawdziwa gwiazda. Pogawędziliśmy sobie jeszcze o muzyce, o naszej wspólnej niechęci do Kościoła, o dupie, rzecz jasna, aż wreszcie upragniona taksówka przywiozła mocno spóźnioną narzeczoną w towarzystwie młodszej koleżanki. Wróciliśmy na koncert, gdzie Luis zupełnie zlekceważył te dziewczyny, i gdy usiadły przy stoliku, on został przy barze pijąc drinka. Może postanowił odegrać się za to czekanie? Ja też kazałem sobie nalać i dosiadłem się do nich. Nie kryły wzburzenia, że nic im nie postawiono. Luis wszedł na scenę, by zagrać dwie swoje piosenki wspólnie z owym Núñezem, po czym wrócił do baru sączyć rum. Koncert znów stał się czerstwy. Dziewczęta dostały w końcu po napoju, a ja uznałem, że nic już tam po mnie i pożegnawszy się z całą trójką wróciłem do domu, zahaczając o park.
Okolica
Mieszkanie mojego brata, w którym się ulokowałem, mieści się na drugim piętrze jednego z domów przy ulicy Francisco J. Peynado, biegnącej od morza do Alei Niepodległości. Znajduje się przy niej sześcienny gmach Pałacu Sprawiedliwości, siedziby sądu z aresztem na dachu. Codziennie rano podjeżdżają pod niego więźniarki – autobusy lub ciężarówki, niektóre ozdobione napisem „więzienie ruchome”. Za dnia – ależ tam jest życie! Oprócz dobrze zaopatrzonego colmado, biura porad prawnych, punktu xero i salonu piękności dla odwiedzających małżonek, schodzi się tłum pucybutów, sprzedawców losów na loterię oraz drobnych handlarzy słodyczami, przekąskami i wszelkim badziewiem. Do tego całe rzesze członków rodziny, ważniaków w garniturach, podejrzanych typów, no i oczywiście spora liczba ubranych w groteskowo wielkie pancerze policjantów z długą bronią i psami tresowanymi do wywąchiwania narkotyków. Wszystko to, skupione na niedłuższym niż 50 metrów skrawku wąskiej ulicy, powoduje niemały hałas, wzmacniany dodatkowo rykiem agregatów, za każdym razem, gdy wyłączą prąd.
Prostopadła do Peynado ulica José Gabriela Garcíi prowadzi aż do Dzielnicy Kolonialnej, czyli starówki, a swój bieg zaczyna od całkiem przyjemnego parku, który pamiętam jedynie z mojego ostatniego tu pobytu przed ośmioma laty. Od dwóch lat bowiem ogrodzony jest szczelnym płotem z blachy falistej, a to z powodu remontu, który nigdy nie nastąpił.
Ulice Nowego Miasta, dzielnicy, w której mieszkam, są zwykle jednokierunkowe, o dość niskiej zabudowie, z chodniczkami po obu stronach, całkiem niedziurawym asfaltem, rynsztokiem, do którego wprost z wystających z balkonów rur spływa część domowych nieczystości (zwykle woda po praniu – warto uważać). U góry oplecione są pajęczyną przewodów elektrycznych i telefonicznych. Na każdym niemal rogu mieści się colmado, z którego zazwyczaj dobiega głośna muzyka – bachata, merengue albo regeton. Można tam kupić wszelkie artykuły spożywcze i higieniczne, tytoń, piwo oraz mocniejsze alkohole. Napoje konsumowane są często na miejscu, służą do tego plastikowe krzesełka i stoliki, które można też wystawić na chodnik przed lokalem. Nierzadko gra się przy nich w domino, bardzo tu popularne. W ramach walki o klienta, właściciele colmados organizują czasem imprezy, na których przygotowują wielkie gary darmowego sancocho – gęstej zupy z dużą ilością przeróżnych warzyw i mięsa. Schodzą się na nie okoliczni mieszkańcy, jedzą, piją, tańczą – życie wre.
Sporo jest tu niewielkich garkuchni, gdzie można zjeść między innymi ryż, fasolę, kurczę pieczone i różne mięsa, małych lokalików serwujących empanadas – smażone pierożki z nadzieniem do wyboru i inne przekąski, gdzieniegdzie sprzedaje się artykuły mięsne wprost z furgonetek-smażalni.
Kwitnie również sprzedaż objazdowa – samochody wyładowane warzywami, owocami i jajkami, ryksze z plátanos i zielonymi bananami, wreszcie piesi sprzedawcy słodyczy, losów na loterię i lodziarze – wszyscy kręcą się po okolicy oferując swoje produkty bardzo donośnym krzykiem, zmieniającym się często w prawdziwą odę do awokado i kokosowego patyczka. Skoro o tych pieśniach mowa, muszę jeszcze wspomnieć o facecie (było to wprawdzie w innej dzielnicy), który zasuwał prawdziwy jarzynowy freestyle. Słowa były mniej więcej takie: „maniok kupujcie zdrowy i niedrogi, a przy tym niesłychanie smaczny, ziemniaki duże, ogromne, pyszne nabywajcie ziemniaczki i słodkie bataty, słodziusieńkie, ñame, piękne i białe ñame, jakie wspaniałe i tanie, a do tego jajka mam pierwsza klasa, no co za jajeczka”. I chociaż nie zawsze wychodziło do rymu - wiadomo, materia warzywna jest już, jaka jest - robił to z takim wczuciem, jakby bujał się właśnie na scenie przed tłumem ziomali. To jest dopiero rap!
Prostopadła do Peynado ulica José Gabriela Garcíi prowadzi aż do Dzielnicy Kolonialnej, czyli starówki, a swój bieg zaczyna od całkiem przyjemnego parku, który pamiętam jedynie z mojego ostatniego tu pobytu przed ośmioma laty. Od dwóch lat bowiem ogrodzony jest szczelnym płotem z blachy falistej, a to z powodu remontu, który nigdy nie nastąpił.
Ulice Nowego Miasta, dzielnicy, w której mieszkam, są zwykle jednokierunkowe, o dość niskiej zabudowie, z chodniczkami po obu stronach, całkiem niedziurawym asfaltem, rynsztokiem, do którego wprost z wystających z balkonów rur spływa część domowych nieczystości (zwykle woda po praniu – warto uważać). U góry oplecione są pajęczyną przewodów elektrycznych i telefonicznych. Na każdym niemal rogu mieści się colmado, z którego zazwyczaj dobiega głośna muzyka – bachata, merengue albo regeton. Można tam kupić wszelkie artykuły spożywcze i higieniczne, tytoń, piwo oraz mocniejsze alkohole. Napoje konsumowane są często na miejscu, służą do tego plastikowe krzesełka i stoliki, które można też wystawić na chodnik przed lokalem. Nierzadko gra się przy nich w domino, bardzo tu popularne. W ramach walki o klienta, właściciele colmados organizują czasem imprezy, na których przygotowują wielkie gary darmowego sancocho – gęstej zupy z dużą ilością przeróżnych warzyw i mięsa. Schodzą się na nie okoliczni mieszkańcy, jedzą, piją, tańczą – życie wre.
Sporo jest tu niewielkich garkuchni, gdzie można zjeść między innymi ryż, fasolę, kurczę pieczone i różne mięsa, małych lokalików serwujących empanadas – smażone pierożki z nadzieniem do wyboru i inne przekąski, gdzieniegdzie sprzedaje się artykuły mięsne wprost z furgonetek-smażalni.
Kwitnie również sprzedaż objazdowa – samochody wyładowane warzywami, owocami i jajkami, ryksze z plátanos i zielonymi bananami, wreszcie piesi sprzedawcy słodyczy, losów na loterię i lodziarze – wszyscy kręcą się po okolicy oferując swoje produkty bardzo donośnym krzykiem, zmieniającym się często w prawdziwą odę do awokado i kokosowego patyczka. Skoro o tych pieśniach mowa, muszę jeszcze wspomnieć o facecie (było to wprawdzie w innej dzielnicy), który zasuwał prawdziwy jarzynowy freestyle. Słowa były mniej więcej takie: „maniok kupujcie zdrowy i niedrogi, a przy tym niesłychanie smaczny, ziemniaki duże, ogromne, pyszne nabywajcie ziemniaczki i słodkie bataty, słodziusieńkie, ñame, piękne i białe ñame, jakie wspaniałe i tanie, a do tego jajka mam pierwsza klasa, no co za jajeczka”. I chociaż nie zawsze wychodziło do rymu - wiadomo, materia warzywna jest już, jaka jest - robił to z takim wczuciem, jakby bujał się właśnie na scenie przed tłumem ziomali. To jest dopiero rap!
Poranek
Obudził mnie smród moich własnych bebechów. Musiałem zjeść coś niedobrego. Przerażony, zapiłem go od razu setką łąckiej, przywiezionej na prezent, ale ostatecznie pozostawionej w lodówce na pastwę moją i mojego brata.
W ogóle nie sypiam tu najlepiej, co mnie dziwi, bo wcześniej nie miałem z tym żadnych problemów. Budzę się zwykle między 4:17 a 5:36 – ze zdziwienia zawsze sprawdzam godzinę. Dzięki temu, jeśli tylko nie usiłuję zasnąć ponownie, mam okazję rozkoszować się moją ulubioną porą dnia – owym „granatem przedświtu”, który trwa tu króciutko, jest za to naprawdę piękny. Jak dotąd tego rodzaju estetyczne doznania zwykle szły u mnie w parze z upojeniem. Gdy mam na to chęć, idę pobiegać w tę i z powrotem na Malecón – aleję, która biegnie wzdłuż brzegu morza przez całe miasto. Jest to całkiem przyjemne, tak sobie biec, gdy fale rozbijają się o skaliste nabrzeże, wznosząc słupy orzeźwiającej piany. Gdy wracam, biegnę wprost na wschodzące słońce. To też zaleta, bo oślepiająca jasność nie pozwala mi dostrzec całego syfu na tych uroczych skałkach ani gówna spływającego do morza. Niestety, im wyżej się słońce wznosi, tym gęstsze kłęby spalin wykrztusza z siebie ulica i nawet bryza nie daje im rady.
Ta setka jakoś dziwnie wyzwoliła we mnie chęć osobistych wynurzeń. Może to nienajgorszy pomysł. Spróbuję więc opisywać tu niektóre wydarzenia, moje wnioski z tego, co spotykam, i oddać miejscowy koloryt, jeśli tylko zdolności mi na to pozwolą.
W ogóle nie sypiam tu najlepiej, co mnie dziwi, bo wcześniej nie miałem z tym żadnych problemów. Budzę się zwykle między 4:17 a 5:36 – ze zdziwienia zawsze sprawdzam godzinę. Dzięki temu, jeśli tylko nie usiłuję zasnąć ponownie, mam okazję rozkoszować się moją ulubioną porą dnia – owym „granatem przedświtu”, który trwa tu króciutko, jest za to naprawdę piękny. Jak dotąd tego rodzaju estetyczne doznania zwykle szły u mnie w parze z upojeniem. Gdy mam na to chęć, idę pobiegać w tę i z powrotem na Malecón – aleję, która biegnie wzdłuż brzegu morza przez całe miasto. Jest to całkiem przyjemne, tak sobie biec, gdy fale rozbijają się o skaliste nabrzeże, wznosząc słupy orzeźwiającej piany. Gdy wracam, biegnę wprost na wschodzące słońce. To też zaleta, bo oślepiająca jasność nie pozwala mi dostrzec całego syfu na tych uroczych skałkach ani gówna spływającego do morza. Niestety, im wyżej się słońce wznosi, tym gęstsze kłęby spalin wykrztusza z siebie ulica i nawet bryza nie daje im rady.
Ta setka jakoś dziwnie wyzwoliła we mnie chęć osobistych wynurzeń. Może to nienajgorszy pomysł. Spróbuję więc opisywać tu niektóre wydarzenia, moje wnioski z tego, co spotykam, i oddać miejscowy koloryt, jeśli tylko zdolności mi na to pozwolą.
Subskrybuj:
Posty (Atom)