Mieszkanie mojego brata, w którym się ulokowałem, mieści się na drugim piętrze jednego z domów przy ulicy Francisco J. Peynado, biegnącej od morza do Alei Niepodległości. Znajduje się przy niej sześcienny gmach Pałacu Sprawiedliwości, siedziby sądu z aresztem na dachu. Codziennie rano podjeżdżają pod niego więźniarki – autobusy lub ciężarówki, niektóre ozdobione napisem „więzienie ruchome”. Za dnia – ależ tam jest życie! Oprócz dobrze zaopatrzonego colmado, biura porad prawnych, punktu xero i salonu piękności dla odwiedzających małżonek, schodzi się tłum pucybutów, sprzedawców losów na loterię oraz drobnych handlarzy słodyczami, przekąskami i wszelkim badziewiem. Do tego całe rzesze członków rodziny, ważniaków w garniturach, podejrzanych typów, no i oczywiście spora liczba ubranych w groteskowo wielkie pancerze policjantów z długą bronią i psami tresowanymi do wywąchiwania narkotyków. Wszystko to, skupione na niedłuższym niż 50 metrów skrawku wąskiej ulicy, powoduje niemały hałas, wzmacniany dodatkowo rykiem agregatów, za każdym razem, gdy wyłączą prąd.
Prostopadła do Peynado ulica José Gabriela Garcíi prowadzi aż do Dzielnicy Kolonialnej, czyli starówki, a swój bieg zaczyna od całkiem przyjemnego parku, który pamiętam jedynie z mojego ostatniego tu pobytu przed ośmioma laty. Od dwóch lat bowiem ogrodzony jest szczelnym płotem z blachy falistej, a to z powodu remontu, który nigdy nie nastąpił.
Ulice Nowego Miasta, dzielnicy, w której mieszkam, są zwykle jednokierunkowe, o dość niskiej zabudowie, z chodniczkami po obu stronach, całkiem niedziurawym asfaltem, rynsztokiem, do którego wprost z wystających z balkonów rur spływa część domowych nieczystości (zwykle woda po praniu – warto uważać). U góry oplecione są pajęczyną przewodów elektrycznych i telefonicznych. Na każdym niemal rogu mieści się colmado, z którego zazwyczaj dobiega głośna muzyka – bachata, merengue albo regeton. Można tam kupić wszelkie artykuły spożywcze i higieniczne, tytoń, piwo oraz mocniejsze alkohole. Napoje konsumowane są często na miejscu, służą do tego plastikowe krzesełka i stoliki, które można też wystawić na chodnik przed lokalem. Nierzadko gra się przy nich w domino, bardzo tu popularne. W ramach walki o klienta, właściciele colmados organizują czasem imprezy, na których przygotowują wielkie gary darmowego sancocho – gęstej zupy z dużą ilością przeróżnych warzyw i mięsa. Schodzą się na nie okoliczni mieszkańcy, jedzą, piją, tańczą – życie wre.
Sporo jest tu niewielkich garkuchni, gdzie można zjeść między innymi ryż, fasolę, kurczę pieczone i różne mięsa, małych lokalików serwujących empanadas – smażone pierożki z nadzieniem do wyboru i inne przekąski, gdzieniegdzie sprzedaje się artykuły mięsne wprost z furgonetek-smażalni.
Kwitnie również sprzedaż objazdowa – samochody wyładowane warzywami, owocami i jajkami, ryksze z plátanos i zielonymi bananami, wreszcie piesi sprzedawcy słodyczy, losów na loterię i lodziarze – wszyscy kręcą się po okolicy oferując swoje produkty bardzo donośnym krzykiem, zmieniającym się często w prawdziwą odę do awokado i kokosowego patyczka. Skoro o tych pieśniach mowa, muszę jeszcze wspomnieć o facecie (było to wprawdzie w innej dzielnicy), który zasuwał prawdziwy jarzynowy freestyle. Słowa były mniej więcej takie: „maniok kupujcie zdrowy i niedrogi, a przy tym niesłychanie smaczny, ziemniaki duże, ogromne, pyszne nabywajcie ziemniaczki i słodkie bataty, słodziusieńkie, ñame, piękne i białe ñame, jakie wspaniałe i tanie, a do tego jajka mam pierwsza klasa, no co za jajeczka”. I chociaż nie zawsze wychodziło do rymu - wiadomo, materia warzywna jest już, jaka jest - robił to z takim wczuciem, jakby bujał się właśnie na scenie przed tłumem ziomali. To jest dopiero rap!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Co do przyśpiewek objazdowych sprzedawców warzyw i owoców, moja ulubiona to: "Llevo lechoza, llevo lechoza! Parecen caco'e vaca!!!", czyli: wiozę papaje, wiozę papaje, wyglądają jak krowie łby!!! (chodzi o wielkość).
OdpowiedzUsuń