poniedziałek, 7 grudnia 2009

Miejskie podróże

Mieszkanie mojego brata ma wiele zalet. Musi być podłączone do jakiejś bardzo uprzywilejowanej sieci energetycznej, bo prądu nie wyłączają nam prawie wcale, przy czym trzeba wspomnieć, że w okolicy wyłączają go codziennie na dobrych kilka godzin. Apagón – tak to się nazywa. Cały kraj boryka się z tym ciągłym odłączaniem, wiele colmados wyposażonych jest w spalinowe agregaty. Woda też jest odłączana niemal codziennie, na tę okoliczność na dachach większości domów montuje się cysterny. Ich obecność jest również częściowo uwarunkowana marnym ciśnieniem w wodociągach – by temu zaradzić, wodę wtłacza się na górę przy pomocy pomp elektrycznych. Jeśli tylko jest prąd, oczywiście. Ale u nas, gdy jest woda, ciśnienie jest dobre, a gdy ją odłączą, mamy własną cysternę. Mieszkamy więc całkiem luksusowo. I jeszcze balkon z widokiem na morze, piękna sprawa. Jednak gdy pracuję, bywa, że hałasy ulicy stają się nieznośne. Muzyka z colmado na dole, krzyki sprzedawców i nie-sprzedawców, samochody z megafonami nawołującymi do głosowania na tego czy tamtego i nieustające trąbienie klaksonów sprawiają, że czasem ciężko mi się skupić. W poszukiwaniu ciszy wybrałem się więc ostatnio na dwa dni do babuni, która mieszka w dużo spokojniejszym miejscu, spory kawałek od Nowego Miasta. By się tam dostać, idę najpierw do Parku Niepodległości, pobliskiego węzła komunikacyjnego, gdzie swoistą pętlę mają…
No właśnie. Jest kilka różnych środków komunikacji miejskiej. Jednym z nich są tak zwane samochody publiczne. To zwykłe osobówki, obite i rozklekotane do granic możliwości. Mają swoje ustalone trasy i choć brak im oznaczeń, każda z tych „linii” ma w Parku określone miejsce postoju. Kierowca czeka, aż zbierze się komplet pasażerów, czyli dwie osoby obok niego, cztery z tyłu, dzieci na kolanach. Warto dodać, że miejscowa ludność często bywa hojnie obdarzona pośladkami, co sprawia, że podróż nie należy do najwygodniejszych. Gdy samochód jest już szczelnie wypełniony masą ludzką, kierowca zapala motor i jeśli mu się to udaje – jazda! Czyste szaleństwo. Na ulicach obowiązuje coś w rodzaju prawa drogi morskiej – pierwszeństwo ma zwykle ten większy. Gdzieniegdzie są światła, ale któż by się nimi przejmował! Więc jedziemy – lewa, prawa, zygzakiem, między samochodami, klakson, na piątego, gaz do dechy, po hamulcach, znowu gaz – stój, wysiadam! – ktoś krzyczy, bo przystanek może być wszędzie. Po drodze kierowca pokazuje ręką, jaką ma trasę. Jeśli kogoś da się jeszcze zmieścić, zabiera go, by nie stracić piętnastu peso.
Inny środek transportu stanowią małe busy. Te mają zwykle wywieszkę z oznaczeniem trasy, mogą pomieścić odpowiednio więcej ludzkiego mięsa, a stanem technicznym i sposobem jazdy nie różnią się od samochodów publicznych. Zazwyczaj, oprócz kierowcy, mają dodatkowego członka załogi – poborcę. Stoi on na progu, jedną ręką trzymając pieniądze, a drugą siebie, i drze się wniebogłosy, dokąd to jedziemy. Jeśli ktoś z ulicy zamacha, poborca porządnym łupniakiem w dach daje kierowcy znak do zatrzymania. Trasa do mojej babci kosztuje 18.
Po dwóch dniach owocnej pracy i dowiedzeniu się po raz kolejny, że za dużo palę, zdecydowanie za dużo piję kawy i zbyt szybko pochłaniam jedzenie, macham na autobus wracający do Parku.
Tym razem jeszcze inny wehikuł – spory, z dwoma rzędami miejsc, niestety w znacznej mierze pustych – oznacza to ciągłe przystanki. Poborca wychodzi z siebie, chcąc namówić wszystkich po drodze, by wsiedli. Jest w tym zawzięty, ale okropnie opieszały. Nieustanne postoje stopniowo wzmagają wzburzenie pasażerów, a zwłaszcza faceta z torbami tuż za mną, na ostatnim siedzeniu.
– Poborco, ty łajzo ślamazarna, ruszże się, jedziemy! Kierowco, porzuć tu tego pedała, gazu! Ile można czekać?! – wydziera się. Po drodze zagląda sprzedawca lodów, później sprzedawczyni losów, wleczemy się niemiłosiernie. W końcu, gdy na którymś z postojów poborca zamierza kupić sobie lizaka, miarka się przebiera, starsza kobieta z przodu wyskakuje na zewnątrz i zaczyna okładać go pięściami, wymyślając mu przy tym od najgorszych. Ale heca! Gdy już sobie ulżyła, jak gdyby nigdy nic wraca na swoje miejsce. Po poborcy wszystkie obelgi spływają jak po kaczce – zależy mu na liczbie pasażerów, nie na ich humorach. Po godzinie jazdy wołam do kierowcy, żeby stanął, przeciskam się przez tłum ludzi – poborca w końcu dopiął swego – i wysiadam, zostawiając mu pieniądze.
Najwygodniejszym ze środków komunikacji samochodowej są jednak Omsy – to jedyne autobusy państwowe. Mają ustalone przystanki, biletera pilnującego wyjścia, niektóre nawet klimatyzację, no i kosztują najtaniej, czyli dziesiątaka. Napisy wewnątrz zabraniają śmiecenia, spożywania produktów stałych i ciekłych oraz wnoszenia widocznej broni palnej. Są trzy linie północ-południe i trzy wschód-zachód. Omsy jeżdżą dość rzadko i nie mają rozkładów jazdy, jednak ich główną zaletą jest wielkość, a co za tym idzie pierwszeństwo na skrzyżowaniach, oczywiście też nie zatrzymują się co chwila.
Taksówki są może tańsze niż w Polsce, ale i tak zbyt drogie, jak na moją kieszeń. Zwykle nie mają tabliczki z napisem „taxi”, gdy zamawia je się przez telefon, trzeba spytać o kolor.
Jest wreszcie metro. Duma stolicy, oczko w głowie prezydenta. Uroczyście zainaugurowane w Dzień Niepodległości (27.II) minionego roku, musiało poczekać jeszcze prawie rok na właściwe oddanie do użytku. Samotna nitka ciągnie się z południa na północ, niemal od samego morza, aż do miejscowości Villa Mella, słynnej ze smażonych tam wieprzowych ochłapów.
Ostatnio jednak i z tym trochę gorzej – kiedyś, ledwie wysiadłszy z autobusu, człowiek od razu lądował pośród spiętrzonych, zawieszonych, łypiących zza szyby, porozkładanych na stołach albo skwierczących już w aluminiowych garach dowolnych fragmentów prosięcia. Metro wiele pozmieniało w tamtejszej infrastrukturze. Gdy więc naszła mnie raz ochota, by schrupać trochę skórki i pożuć płucko, znalazłem zaledwie dwa czy trzy mało zachęcające lokaliki. Ostatecznie zmieniłem zamiary i zadowoliłem się duszonym uchem ze sporym kawałem głowizny, czego wcale nie pożałowałem.
Linia metra dzieli się na części podziemną i nadziemną. Już przed południowym brzegiem rzeki, pociągi wyprodukowane przez firmę Alstom, tę samą która obsługuje metro warszawskie, wytaczają się na wiadukt, wyniesiony dalej nad Aleję Sióstr Mirabal. Z tych ładnych, nowoczesnych i przeszklonych wagonów roztacza się w jednej chwili widok na północne Santo Domingo. Na tętniące życiem ulice, na bujną, tropikalną zieleń, rozliczne pagórki, na poustawiane tam jedne na drugich najwymyślniejsze konstrukcje z azbestu, dykty, pustaków, blachy i czego popadnie, bolesny przykład ludzkiej zaradności, rozrośnięte do monstrualnych rozmiarów i podyktowane koniecznością groteskowe naśladowczynie Çatal Höyük – dzielnice nędzy.
Metro. Pierwszorzędny środek transportu. Szybki, niedrogi, estetyczny. Z wyglądu stacje różnią się od siebie nieznacznie, często jedynie nazwą. Błędy ortograficzne w owych nazwach poprawiono już, przysłaniając wstydliwą literę naklejkami z tą właściwą. Wejścia na większość stacji pomyślane są tak, by w żaden sposób nie łączyły peronów. Aby więc pojechać w daną stronę, trzeba wybrać wejście po odpowiedniej stronie ulicy. Bilet jednorazowy kosztuje 20 peso, wypisywany jest ręcznie przez bileterów, urzędujących w kioskach na każdym peronie. Bramki otwiera tylko karta magnetyczna, którą można u tychże bileterów doładować wielokrotnością dwudziestu peso, ale nie sposób jej zdobyć. Karty magnetyczne rozeszły się bowiem wkrótce po otwarciu metra i jakoś już się później nie pojawiły. By temu zaradzić, zaczęto wypisywać bilety – z nazwą stacji, datą i godziną. Gdy już nabędziemy taki karteluszek, otwieramy sobie drzwiczki dla niepełnosprawnych, gdzie ochroniarz odrywa nam z niego kawałeczek. Pozostałej reszty świstka pilnie strzeżemy, by móc oddać ją ochroniarzowi czekającemu w miejscu analogicznym na stacji docelowej, bo inaczej – nici z wyjścia. Póki co brak jest reklam, jednym z graficznych urozmaiceń są tablice z piktogramami przedstawiającymi zakazy: palenia, jedzenia, picia, jazdy rowerem, włączania radia, wnoszenia pistoletu, noża, maczety i jakiegoś wielkiego przedmiotu. Czasem zauważyć można skromne mozaiki lub malowidełka nawiązujące do nazwy stacji.
Pociągi, jak łatwo się domyślić, zasilane są elektrycznością, więc i one cierpią niekiedy z powodu odcięcia prądu. Jak dotąd, nic takiego mnie nie spotkało, ale musi to być osobliwe przeżycie.
Dla porządku powinienem wspomnieć też o działających jak taksówki niewielkich motocyklach, ale z obawy o swoją doczesną powłokę nigdy z nich nie korzystałem – kierowcy samochodów traktują bowiem wszelkich jednośladowców tak, jakby tylko z racji posiadania dwóch kółek zasługiwali na zepchnięcie z drogi. Przyznaję, wolę być pasażerem tego, który spycha.

1 komentarz:

  1. Podoba mi się idea zakazu wnoszenia jakiegoś dużego przedmiotu. Ileż razy zdarza nam się nie móc wyjść z metra przez jakąś łajzę, pedała który wiezie sobie taki właśnie przedmiot! Poza tym jakież żyzne pole dla korupcji stwarza owo niedookreślenie strażnikom!

    OdpowiedzUsuń