piątek, 4 grudnia 2009

Poranek

Obudził mnie smród moich własnych bebechów. Musiałem zjeść coś niedobrego. Przerażony, zapiłem go od razu setką łąckiej, przywiezionej na prezent, ale ostatecznie pozostawionej w lodówce na pastwę moją i mojego brata.
W ogóle nie sypiam tu najlepiej, co mnie dziwi, bo wcześniej nie miałem z tym żadnych problemów. Budzę się zwykle między 4:17 a 5:36 – ze zdziwienia zawsze sprawdzam godzinę. Dzięki temu, jeśli tylko nie usiłuję zasnąć ponownie, mam okazję rozkoszować się moją ulubioną porą dnia – owym „granatem przedświtu”, który trwa tu króciutko, jest za to naprawdę piękny. Jak dotąd tego rodzaju estetyczne doznania zwykle szły u mnie w parze z upojeniem. Gdy mam na to chęć, idę pobiegać w tę i z powrotem na Malecón – aleję, która biegnie wzdłuż brzegu morza przez całe miasto. Jest to całkiem przyjemne, tak sobie biec, gdy fale rozbijają się o skaliste nabrzeże, wznosząc słupy orzeźwiającej piany. Gdy wracam, biegnę wprost na wschodzące słońce. To też zaleta, bo oślepiająca jasność nie pozwala mi dostrzec całego syfu na tych uroczych skałkach ani gówna spływającego do morza. Niestety, im wyżej się słońce wznosi, tym gęstsze kłęby spalin wykrztusza z siebie ulica i nawet bryza nie daje im rady.
Ta setka jakoś dziwnie wyzwoliła we mnie chęć osobistych wynurzeń. Może to nienajgorszy pomysł. Spróbuję więc opisywać tu niektóre wydarzenia, moje wnioski z tego, co spotykam, i oddać miejscowy koloryt, jeśli tylko zdolności mi na to pozwolą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz